poniedziałek, 9 lipca 2012

Dzień dziesiąty: chillout ;-)

Dawno, dawno temu zupełnie nieznany Surfer z San Diego stał się szczęśliwym posiadaczem kasety magnetofonowej. Jednej. Podarował mu ją kumpel od koszykówki, chociaż wagę akurat tej informacji doceni jedynie Marcin G., który przed wyjazdem tutaj zrzucił mi na dysk 22,1GB meczy NBA (Słuchaj, a może akurat będziesz się w tej Warszawie nudził ....). Na taśmie było nagrane demo z muzyką zupełnie nieznanego zespołu. Sandiegończyk słuchał jej przez całą noc a potem (oddając głos bohaterowi): A rano zamiast pójść spać wziąłem deskę surfingową i pomknąłem nad ocean. To było fantastyczne uczucie, kombinacja braku snu, ekscytacji kontaktu z wodą i muzyki zalewającej głowę. Wyszedłem z wody, polazłem do chaty na plaży w której mieszkałem i z miejsca napisałem trzy kawałki. Kiedy pisałem moje stopy były mokre i wciąż oblepione piaskiem. Tym sposobem powstały Alive, Once i Footsteps. Chwilę potem powstał Pearl Jam ;)
http://www.youtube.com/watch?v=qM0zINtulhM
Będąc szczery, muszę przyznać że po prostu uwielbiam tą historię ;) Ale też myślę, że niedziela była akurat tym dniem, kiedy wszystko w głowie zaczęło się składać. I duży w tym udział Pani Magdy, Pani Michaliny i Pana Jana (wszystkich Kozińskich), którzy mnie odwiedzili ;-)
***
Jednym z częstych pytań jakie tutaj słyszę jest: A co na to Twoja Rodzina? Wiesz, wyjeżdżasz na dwa tygodnie ... A ja na to niezmiennie odpowiadam: Moja Rodzina jest po mojej stronie. I super ;-)


                                            Pani Michalina i Pan Jan

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz